Przeczytaj

D A R M O W Y       F R A G M E N T


poniedziałek



I zawsze jest tak, że albo ktoś ciebie kopie w dupę, albo - przy odrobinie szczęścia - ty kopiesz kogoś. Tak mawiał mój tata. A właściwie nie tak, ale ja w ten sposób to odbierałem. Mawiał: Michał, pamiętaj synu, że na ludzi trzeba uważać, bo nigdy nie wiesz, z kim przyjdzie ci w przyszłości dzielić mieszkanie. Tak właśnie powiadał tata. Tata powiadał również, iż święcie wierzy w to, że jedynymi pewnikami na świecie są powtarzające się cyklicznie każdego poranka narodziny Słońca i niechybnie czekająca na mnie świetlana kariera chirurga, ortopedy, laryngologa lub choćby internisty. Tak więc biologia stała się moim sprzymierzeńcem na dobre i na złe. Póki śmierć nas nie rozłączy. I tak też się stało.
Śmierć wkroczyła między te więzi, obracając je w ohydne konwulsje i setki nieprzespanych nocy, które nastąpiły tuż po tym, jak uczestniczyłem w sekcji zwłok świnki morskiej będącej hermafrodytą, która za życia, jak i po śmierci (a także jej dwojakie narządy płciowe) pozostawała w posiadaniu dość wykręconej dziewczynki imieniem Krycha. Krycha przyczyniła się również do porzucenia przeze mnie innej dyscypliny związanej bezpośrednio z fizycznością i anatomią, a mianowicie: podglądania. Bo, kto Krychę raz zobaczy, tego mózg się wypaczy – ten okrzyk towarzyszył memu dzieciństwu, przeradzając się z czasem w wyliczankę, głupi wierszyk, groźną przypowieść, a później prześmiewczą anegdotkę przy piwie. Krycha miała starszego brata - i jak sobie teraz o tym pomyślę, to tata miał rację mówiąc, że jak już raz kogoś kopniesz, to szykuj się na kopy zwrotne. Jej brat miał na imię Jacek.


Jacek. Jacek jest inny, być może mądrzejszy, choć właściwie w to wątpię, i to bardzo szczerze. Jacek jest szefem naszej grupy. Jacek mawia – jeśli coś cię wkurwia, to zniszcz to natychmiast.
Pracujemy razem w małym oddziale sieci telefonii komórkowej w jeszcze mniejszym mieście. To znaczy my pracujemy – ja, Olka i Kamil; Jacek tylko patrzy jak harujemy. I oczywiście ma z tego patrzenia cztery razy większy zysk niż my. Forsa przelewa mu się z kieszeni do kieszeni, że aż syczy, a ja wcinam chleb z mielonką z cholera wie czego, zapijając go lurowatą herbatą z zeschłych liści przydrożnych drzew.
To taka symbioza z jednostronną korzyścią. Jacka oczywiście.
Ja zapieprzam - on kupuje nowy samochód. Ja na kolanach błagam klientów - on poci dupę w saunie. Ja flaki sobie wypruwam w imieniu doskonałego zasięgu sieci - on zasięga rad przydrożnych kurew, bo żona jest chora.

Jacek ma ładny, nowy i super-ekstra-stylowy garnitur szyty na miarę. Na miarę czasów oczywiście, bo krawiec przysłowiowo dał dupy zwężając to i owo. Bo Jacek to taki kurdupel, co to wszystko przerabiać musi, żeby na niego pasowało. Jak boga kocham - wszystko, włącznie z prezerwatywą - dlatego ma ze dwa tuziny dzieciaków, zaludniających południe polski, ze zjazdów firmowych.
Ma jeszcze buty. Ale to już nie styl, a klasa á la Amerykański Pogromca Dzikich Plemion. Skóra z węża i złote obicia podeszwy. Aż dziw, że takie badziewie produkują za jedyne piętnaście stówek za parę. I jeszcze dziwniejsze, że się takie palanty, jak ten tu, znajdują żeby to kupić. Ale nie mi to oceniać - plebs jestem, więc morda w kubeł i do roboty.

Jacek jest szefem. Jacek to Jacek. Jacek i jego kodeks.



Kodeks Jacka:

1)           Każdy ma swoje miejsce. Moje jest u samej góry każdych.
2)           Każdy z was jest każdym, na górze, którego stoję ja.
3)           Walka jest mało wykwintną formą zdobywania, branie jest formą czystą.
4)           Jeśli już musisz walczyć, to zrób to tak, aby mieć z tego korzyść. Niech walczą wszyscy - ty zbieraj łupy.
5)           Pieniądze nie dają szczęścia tylko tym, którzy ich nie mają.
6)           Największą wartość mają banknoty, dlatego szanuj banknoty swoje jak siebie samego.
7)           Każdy napiwek jest gwoździem do twojej trumny; grosz zostawiony w sklepowej kasie na przy okazji jest krótką drogą do nędzy.
8)           Jedyna rzecz, jaką znam i ma ona krótkie nogi, to jamnik, dlatego nie obawiaj się kłamać.
9)           Pożądaj wszystkiego, czego tylko możesz zapragnąć - należy ci się to w zupełności.
10)      Mów tak, by wszyscy słuchali, słuchaj tak, by móc wykorzystać to przeciw mówiącemu.

Tak, Jacek ma swój kodeks.


***

- Dzień dobry, panie Jacku - no i zaczęło się.
Kolejny dzień w tej słodkiej ubojni indywidualności.
- Jak minął weekend?
- Aaa, szkoda gadać, dżakuzja mi nawaliła i cały weekend przesiedziałem w saunie!
Dżakuzja kurwa jego pierdolona mać, dobrze chociaż, że nie mówi wanna z bąbelkami, palant jeden. Spoko. Jestem spokojny.
- To rzeczywiście do bani – odpowiadam myśląc błogo wywal się na ryj.
- Michał, czy ty znów, za przeproszeniem, napierdolony przyszedłeś do roboty, czy drzwi w domu nie miałeś?
- Panie Jacku, ale zamykałem, jak Boga kocham, zamykałem! Może to te jełopy z serwisu, byli przecież rano!?
Gówno zamykałem, ale pozory muszą być.
- Ty mnie Michał nie denerwuj, bo ja dobrze wiem, co ty gdzie i kiedy robisz!
I znów się zaczyna. Nogą po ziemi wymaluje niewidoczną linię, a rękoma wykreuje nieistniejący mur między klasami społecznymi. Odgrodzi swoje stanowisko szefa wyimaginowanym wałem obronnym i zasra się w nim na śmierć.
- Michał, tu patrz! Tu jest linia nie do przekroczenia dla ciebie. Dla ciebie Olka i Kamil też. Jak mi któreś jeszcze raz przekroczy ten próg, to na zbity pysk, ale już. Won i puszki po śmietnikach zbierać!
- Dobrze panie Jacku, ale ja te drzwi naprawdę…
- Michał, ja wiem, co to prawda, a co fałsz. Oszukiwać to ty możesz księdza i Maryje Zawsze Dziewicę. Ale, ani mi się waż mnie oszukiwać. Dobra, dobra koniec mazgajenia i wożenia dup na krzesełkach. Do roboty panie i panowie, do roboty.
Do roboty. Znów się czepia. Czego się czepiasz palancie jeden!? Nie, no ja na grób matki przyrzekam, że z dobrej rodziny jestem bez patologii. Ale, jak coś takiego widzę i słyszę, to się krew we mnie gotuję i muszę walnąć sobie polski przecinek w postaci błogosławionego wulgaryzmu. KURWA.

Jacek kiedyś, tak jak my teraz, był robolem bez własnego zdania. Ale Jacek, w odróżnieniu od nas, od samego początku wykazywał się sprytem i ściśle obranym celem.
Zaczaił się jak krwiożerczy kleszcz w rogu małego saloniku i wyczekiwał aż jego wróg w postaci osoby ówczesnego szefa wykona nieodpowiedni ruch. A wtedy cap i głowa ścięta. Tak było. Przez półtora roku oszczędzał siły i ważył słowa, ale gdy nastał odpowiedni moment podpierdolił szefa jeszcze wyższemu szefowi, że tamten szwindle kręcił do swojej kieszeni. Na dowód miał gnojka z podwórka, co sam go ustawił, żeby przyszedł kupić ładowarkę.
Szef, jak to szef, okazje wykorzystał, własną ładowarkę od prądu odłączył i jeszcze ciepłą sprzedał jako nową gnojkowi. Teraz przesiaduje dnie całe w mordowni za rogiem, za zbrodnie używanej ładowarki z zyskiem na łączny koszt jednego piwka.

Tak, Jacek to ma spryt i pustą dziurę w miejscu sumienia.



środa



Biuro jest nieduże. A on, on jak zawsze na imię ma Jacek. Jest coraz bliżej, jest tuż, tuż. Coś prawi, gada jak najęty. Nie słucham go. Standard. Niech sobie pogada, jeszcze chwile niech myśli, że jest górą. Dość wprawnie chwytam go za frak, za pieprzony krawat zwisający u jego ohydnej, gburowatej mordy. Jacuś, Jaculek, Jaculeczek. I głową o wieszak. Taki mały niepozorny wieszak wyrastający gdzieś tam ze ściany. Kto by pomyślał, że taka mała cześć ogólnego designu antytwórczego wystroju pomieszczenia w reakcji z jackową głową da tak niesłychanie krwisty efekt? Wszędzie pojawiają się małe kropelki czerwonej mazi, zupełnie jakby ściany pociły się oleistą cieczą z bąbelkami tlenu. Mocne, sekwencyjne uderzenia. Raz. Dwa. Trzy. Jak uderzenia w bęben na niewolniczej łodzi. Dobra, znudziło się. Mocny zamach i Jacek ląduje gdzieś w czarnej nicości, przemierzając wcześniej szklaną przestrzeń dużego okna.
Zobaczymy co potrafi zszywacz, albo nie. Parasol!? Ymm, można go wbić w oko, rozłożyć w środku. Ale się nadyma. Ale piszczy.
Wrócił. By, by my computer. A taka fajna gierka - Kill Your Boss. I za zupełne friko. No nic, dokończę później. I tak znam ją na pamięć.
- Michał, zamów piętnaście zestawów Hallo - Tak, ale tak na zaraz! Ty Olka zapieprzaj na zaplecze zrobić kawuchę, a Kamil, już cię widzę w drodze do cukierni po ciastka z kremem, te wiesz jakie!? No!
Się robi szefie. Zestawy już jadą, płyną, lecą. Podskakują, lawirują, teleportują. O, już są. Olka jak na miotle na zaplecze posuwa - jakaś wkurwiona, a Kamil, choć raczej jego postura - za szybą majaczy udając się w kierunku sklepu.
- Co z tą Olką? – zniecierpliwiony głos Jacka wrzyna się w moja głowę jak drzazga w dupę - Roztrzepana jakaś i chyba te kawę mieli i pali! Idź Michał pogoń, bo zaraz sam pójdę!
Zaplecze jest niedaleko. Jakieś pięć metrów na północny zachód od mojego stoliko-biurka. Olka stoi podparta ręką o stół, drugą zakrywa oczy. Szlocha cichutko jak księżniczka z bajki.
- Olka, co jest? Szef z siebie wychodzi!
Zbiorowe szaleństwo dzisiaj wszystkich dopada, pogoda nie ta, zlew zapchany, prezydent wciąż do dupy i przewlekły nieżyt nosa.
Olka patrzy na mnie załzawionymi oczami z takim wymownym spojrzeniem, mówiącym mam to gdzieś!
- Niech się chuj jeden zesra, a kawy nie dostanie!
- Co ty? Olka, wiesz przecież, że szef wkurzony, to szef głodny na ciastka i kawuchę. A jak szef głodny, to jeszcze bardziej wkurzony! Olka, po co ci to?
- Ty Michał nic nie rozumiesz. Wiesz przecież, jaka spokojna jestem – przekonuje mnie Olka, a ja zastanawiam się czy o wiem o tym, że ona jest spokojna? skąd mam wiedzieć? – ale jak on mnie wkurwia, to tylko przez okno bym chciała go wyrzucić. Niech się skurwysyn niemyty na tej szybie rozjebie i zadławi swoją śmierdzącą krwią!
- Olka co cię ugryzło, taki ładny dzień mamy!
Dobra to mi nie wyszło, chlapa za oknem i ziąb jak na Syberii, no nic, pocieszyciel ze mnie marny.
Olka spogląda na mnie z pobłażaniem, jakby na głupka patrzyła. Niech jej będzie - jest zła, to może się na mnie wyżyć.
- I tak nie zrozumiesz.
- Olka, ja nie zrozumiem? Kto jak, kto, ale ja zrozumiem na pewno – mówię wesołym głosem, żeby ją trochę rozluźnić. Nawet mrugam do niej okiem, jak jakiś chłopaczyna przy barze.
- Daj spokój, Michał.
- To ty daj spokój, Olka. Powiedz, no powiedz.
Wiem, robię z siebie debila nad debilami, ale tak to już jest, że czasem trzeba się poświęcać dla dobra ludzkości. Taki ze mnie bohater.
Olka patrzy na mnie, a ja przez chwilkę zastanawiam się czy nie dostała wytrzeszczu oczu, poczym mówi do mnie niemalże przez zaciśnięte zęby: 
- Michał ja jestem w ciąży. Słyszysz, wpadłam. Kurwa! Nie uwierzysz. Z tym debilem, Jacusiem kochanym.
O żeż kurwa, tego się nie spodziewałem, z takim palantem? Z tą małpą, co nawet na drzewo wejść nie potrafi? A myślałem, że tylko w zachodnich filmach takie cuda odchodzą. Nie ma co, coraz bliżej nam do Hollywoodu.
- Chyba żartujesz – to nie było dobre posunięcie, głowa w dół i czekać na cięgi – to znaczy, poważnie?
- Nie, na żarty!
No dobra, wierzę.
 – Wtedy po kolacji wigilijnej, pamiętasz – ciągnie swą odjechaną historię Olka - jak z Kamilem na piwko poszliście. Mówił o awansach i o miłości…ja tam sram tę jego miłość, ale kilka stówek więcej nigdy nie zawadzi. A i kupić coś bym mogła! A teraz masz, i jeszcze daje mi kasę i mówi masz tu i załatw to po cichu, skurwiel jeden. Michał, ja jestem katoliczką. Ja tak nie mogę!
Kurwa, gówno nie możesz kobieto. To czego nie mogłaś, to już dawno zrobiłaś. Z takim palantem!?
- A wy co tam, spotkanie towarzyskie? – choć raz się cieszę, że Jacka słyszę, bo napięcie wysysało już krew z porów mej skóry.
Ale jatka.
Posyłam Olce współczujące spojrzenie i wzruszam ramionami, bo co mogę innego zrobić. Przecież to nie moja wina, nie? Ale Olka, jak to Olka, ma to w dupie i wychodzi z zaplecza taranując mnie w najlepsze. Taka już jest, ta nasza Olka.


Wpada Kamil. Umorusany i mokry od kostek po pas. Normalnie Wodnik Szuwarek z torbą ciasteczek.
- Połowę miasta przeleciałem, bo nie było tych kakaowych – mówi do mnie szeptem, prawie, że na ucho - a przecież by się obsrał, i jeszcze ten kutas w Audicy! No popatrz, jak ja wyglądam. Jakbym wziął tego pana Jacka i na barki zarzucił, jakbym pierdolnął o ścianę, a potem sru przez okno. Jak by pięknie huknęło, hoho! O, już kurwa na mnie macha. Już, już idę panie Jacku. Mam ciastka!

I tak to wygląda. Ogólne zafascynowanie widokiem mordy Jacka rozbitej o tafle szkła, a potem o chodnik. Zbiorowa halucynacja podsycana jego krzykami, jego krokami, jego zasraną gębą i nim samym we własnej osobie.
Jacek.
Istna wielkoduszność naszych myśli, że pozostają tylko sobą, nie wcielając się w czyny i krwawe rozrachunki z szefowym ciałem małego gnojka w garniturku i butach za tysiąc pięćset nowych polskich złotych.